Alice Munro, „Księżyce Jowisza”

Alice Munro, „Księżyce Jowisza”


Recenzowała: Małgorzata Ślązak

 

„Księżyce…” jak owoce

 

 

Siłą „Księżyców Jowisza” jest — jakkolwiek pompatycznie by to nie brzmiało — czysta prawda. Intersubiektywna. Chociaż przefiltrowana przez własne doświadczenia i specyficzną, pisarską wrażliwość, namacalna rzeczywistość tych opowiadań nie wynika z samej tylko biografii autorki (por.: Wstęp książki[1]). Nie polega też na „zwykłej” autentyczności przekazu. Którą to zresztą, nawiasem mówiąc, osiągnęła Munro znakomitymi środkami.

 

To prawda czułego oka, rejestrującego kadry z życia i zamieniającego je w poruszające, reportersko doskonałe zdjęcia, nie poddawane retuszowi. Ich estetyka i jakość nie są istotne tak bardzo, jak świat, który przedstawiają. Munro idzie z prądem życia, ale wie, kiedy zrobić stopklatkę, co wyłuskać i co zatrzymać. Uderza metoda, jaką to robi — jakby wręcz żadnej metody nie miała: wyboru ujęć nie dokonuje arbitralnie, nie rozsądza, co jest ważne, a co ważniejsze. Zdaje się na intuicję, podszept, impuls, luźne skojarzenia. Pozwala mówić drobiazgom: zapamiętanym szczegółom fizjonomii, przedmiotów, krajobrazu; strzępom rozmów, notatkom na marginesie. Nawet jeśli dokonała chirurgicznej selekcji zdań i fragmentów — czytelnik tego nie czuje, ma wrażenie obcowania z prozą pisaną bez wysiłku.

 

Czytanie Munro to jak tworzenie kolażu z własnych wspomnień. Ile razy coś zupełnie nieistotnego, dawno zapomnianego zwyczajnie przyśni się nam albo powróci nieoczekiwanie, wraz z codziennymi drobiazgami. Z piosenką w radio, lubianą przez koleżankę z podstawówki, tę samą, z którą „…stało się w markecie i wtedy puszczali ten przebój, jak to się nazywało…”. Z reklamą, z której śmialiśmy się przed telewizorem na imieninach dziadka. Z chwastem, który wyrósł na działce znajomego, a teraz mijamy go przy drodze, jadąc w odwiedziny do… tego samego znajomego. Znajomego śpiewającego piosenkę, lubianą przez koleżankę z podstawówki… „Jak ona miała na nazwisko…”

 

Wbrew pozorom, nie ma w tym kolażu magicznych zbiegów okoliczności – tajemniczego fatum i wpływów księżyca. Bohaterowie historii Munro dokonują w życiu wyborów i płacą za nie. Tylko tyle i aż tyle, bez drugiego dna i domniemanej ingerencji wyższej siły. Żadna logika, żadna twarda reguła nie każe przylepiać się do pamięci tym lub innym cząstkom rzeczywistości, mijanej w biegu. A jednak cząstki te zapadają w serce, chce się je chciwie zbierać i porządkować, chociaż nie stworzą imponujących zbiorów. Nie są też łupem, nie mają żadnego znaczenia rytualnego. (…) Emaliowana miseczka, ryba z kryształu[2], srebrna łyżeczka do soli — powodują jednak szybsze bicie serca, wywołują lawinę skojarzeń, odblokowują zapomniane ścieżki myśli, pomagają uchwycić czas i przestrzeń, które minęły. Chociażby jeden dziwny, jasny moment[3], zapamiętany na zawsze.

 

Te dziwne i prozaiczne, jasne i ciemne momenty dotyczą zwykłych ludzi, uwikłanych w codzienne dramaty. Jednostek, par, małżeństw, trójkątów, rodzin, mieszkańców. Jeśli chodzi o tych ostatnich — Munro w „Księżycach…” nie akcentuje charakterystycznego dla siebie motywu małego miasteczka. Jednak to właśnie prowincja i prowincjonalność są tematem najdłuższego (i jednego z lepszych) utworu w zbiorze. „Chaddeleyowie i Flemingowie” to mistrzowski portret rodzinny, ukazujący trochę ludzi w futerałach, a trochę nasze własne, drażniące, ale kuszące, odwieczne zapędy wciśnięcia w futerał innych. Dookreślenia ich, dopasowania do ram, by usprawiedliwić siebie. „Chaddeleyowie…” to także nostalgiczna opowieść o korzeniach i związkach z Miejscem — tym jedynym, pierwszym, w którym wzrastaliśmy.

 

Konieczność znalezienia sobie ram i drogowskazów, dysonans i trudny wybór między życiem chcianym, a życiem oczekiwanym przez otoczenie, niemożliwość określenia jednego i drugiego – składają się na pierwszy filar „Księżyców…”: relacje. Także te pełne uprzedzeń i dwulicowości. Co istotne, Munro nie ocenia, nie rozlicza swoich bohaterów (częściej bohaterek). Jest wnikliwa, ale powściągliwa, celna, ale ostrożna, punktująca, ale nie moralizatorska. Chociaż pisze o kobietach – trochę też i dla kobiet – nie da się jej umieścić pod hasłem „literatura feministyczna”. Bądź „kobieca”, wyłącznie romansowa.

 

Kobiety Munro – stanowiące drugi mianownik zbiorku – są (…) energiczne i ciche, walczące i pokonane (…), młode i stare.[4] Szalone i barwne, szare i zasadnicze, uległe i władcze, romantyczne i neurotyczne. Kochają, zdradzają, śmieją się i płaczą. W niektórych z nich feministki nie chciałyby się przejrzeć. Wieczny trzepot serca, uleganie emocjom, nieugaszone rozterki, babska próżność. Na równi z siłą, odwagą i emancypacją kobiet. Szczerością, specyficzną czułością narracji i doskonałą znajomością żeńskiej psychiki Munro składa kobiecości hołd, jakiego nie złoży jej żadna „literatura wyzwolona”.

 

Do ubiegłorocznej noblistki w ogóle nie pasują wielkie, obciążające słowa: „zaangażowanie”, „postmodernizm”, „nowatorstwo”, „transcendencja”, „gra konwencją”. Nic z tych rzeczy. Tym bardziej zadziwia popularność Munro nad Wisłą. Na prawdziwą jej eksplozję wpłynął zapewne Nobel przyznawany tym, którzy walczą, burzą, łamią standardy. Ubiegłoroczna noblistka nic takiego nie robi. Kontrast między medialnością nazwiska autorki a skromnością, brakiem rozmachu jej prozy może zaskakiwać, ale daje się wytłumaczyć. Głód dobrej literatury jest głodem serca. Munro na niego odpowiedziała już dawno, publikując m.in. właśnie „Księżyce Jowisza” (1982). Zawierający jedenaście utworów zbiór nie stracił nic ze swojej świeżości, portrety bohaterów nie wyblakły. Trzecim filarem jest właśnie ta ponadczasowość, czwartym mistrzowska formuła.

 

Munro do perfekcji opanowała wymagającą strukturę opowiadania, choć nadała jej bardzo impresyjny charakter. Brak u Kanadyjki sztywnych, zamkniętych zakończeń, opartych o wyrazistą pointę. Fabułę pozostawia otwartą, pełną niedopowiedzeń, rozmytą, domyślny ciąg dalszy zawieszając w stopklatce. A przecież trafia w samo serce, jak w idealnie (nie)domkniętych „Algach” – bolesnej historii o miłości, przemijaniu i pokornej nadziei, cierpliwie czekającej, aż przyjdzie jej czas. Głębokość „Księżyców…”, szerokość pola do refleksji moralnej, jaką obejmują są odwrotnie proporcjonalne nie tylko do objętości zbiorku, ale też do kameralnych, intymnych treści. Atmosfera opowiadań bywa duszna i klaustrofobiczna („Goście”), pełna stłumionego krzyku („Kolacja w Święto Pracy”), słodko-gorzka i melancholijna („Sezon na indyka”), w nienachalny, nieegzaltowany sposób przesycona smutkiem (tytułowe „Księżyce Jowisza”). Każde z opowiadań zbudowano szczegółami, płynnymi przejściami z wątku do wątku i od portretu do portretu (bohaterowie jednej opowieści niekiedy sami opowiadają drugą, własną) oraz ujmującą wrażliwością. Sceptycznie nastawieni do tego rodzaju literatury mogą zapytać, czy Munro nie otarła się o ckliwość.

 

Czy faktycznie kobiety myślą tylko o przygodnych romansach, a z banału należy robić tragedię? Czy nie zanadto skrajna jest niechęć Munro do wielkich spraw i autorka zwyczajnie nie popadła w sentymentalizm?

 

Owszem, nie każda fraza błyszczy, a tam, gdzie Munro wprost serwuje prawdy, tezy, wnioski, płynące z ust postaci (sama wciąż zachowuje bezstronność) – bywa nieco przyciężko i mdło, nadmiernie poetycko i zawile. Jednak te słabsze fragmenty nie psują doskonałej reszty. Warto też zadać sobie pytanie: co i kto uprawnia nas do ustalania priorytetów? Jak mamy odmówić komuś przeżywania żalu czy radości z rzekomo błahych zdarzeń? Przecież to egoistyczne ładowanie się z butami w cudze życie, co Munro trafnie zresztą diagnozuje:

 

(…) stale ofiarowywała swoją pomoc (…). (…) Zawsze było jej pełno w domach, w których działo się coś niedobrego. Czysta szlachetność. Czysty szantaż.[5]

 

Stawiając noblistkę pod ścianą, wpadamy w tę samą pułapkę, co jej bohaterowie: posiadający sprecyzowane sądy i miary, lecz gubiący się w nich jak we mgle. Mieć pretensje do Munro to mieć pretensje do samego życia – że wygląda, jak wygląda. Pisarka nie ma pretensji i uprzedzeń; dotyka życia gołą dłonią. Nie w rękawiczkach, nie przez bibułkę czy dziobiąc z dystansu patykiem. Podaje je czytelnikom jak świeżo zerwany, dziki owoc. Trochę cierpki, trochę słodki, z mnóstwem pestek, lekko gorzką skórką – orzeźwiający po mdłej papce czytadeł. I niebezpieczny, bo prawdę trudno przełknąć. Lecz tylko taka syci…

 

A w „Księżycach Jowisza” syci i smakuje.

 

Korekta: Katarzyna Tatomir

 


[1] Niektóre opowiadania w tym zbiorze mają więcej wspólnego z moim życiem niż inne, ale żadne aż tak wiele, jak się powszechnie sądzi — Alice Munro, Wstęp do recenzowanej książki, str. 7

[2] Cyt. z recenzowanej książki, str. 220 (opowiadanie: „Prue”)

[3] Cyt. z recenzowanej książki, str. 10 (Wstęp)

[4] Cyt. z okładki recenzowanej książki

[5] Cyt. z recenzowanej książki, str. 150 (opowiadanie: „Wypadek”)

 

Munro_Ksiezyce_Jowisza_m

  • Autor: Alice Munro
  • Tytuł: Księżyce Jowisza
  • Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
  • Gatunek: proza obyczajowa/psychologiczna/społeczna, proza współczesna
  • ISBN: 978-83-08-05363-8
  • Data wydania: 21 maja 2014
  • Wymiary: 123x197
  • Oprawa: broszura ze skrzydełkami
  • Liczba stron: 384
%d bloggers like this: