Neil Gaiman, „Ocean na końcu drogi”

Neil Gaiman, „Ocean na końcu drogi”


Recenzował: Łukasz Szatkowski

                Neil Gaiman nie ogranicza swojej twórczości do jednego tylko czytelniczego targetu. Poza poważnymi książkami liczącymi się w stawce Hugo czy Nebuli pisuje również scenariusze do filmów i komiksów oraz książki dla dzieci i młodzieży. A także takie, które tylko udają książki dla dzieci, a wcale nimi nie są. Pamiętacie „Koralinę”? Wspominacie ją ciepło? Jeśli na oba pytania odpowiedzieliście twierdząco, to chyba dość bezpiecznie zaryzykować mogę stwierdzenie, że spodoba Wam się i najnowsza powieść Gaimana wydana przez Mag – „Ocean na końcu drogi”.

                Wspomnienia rzadko literalnie oddają przeszłość. Wiele spraw się zapomina, idealizuje czy przeinacza. Wypiera się i racjonalizuje niewiarygodne zdarzenia. To właśnie z takimi na nowo rozbudzonymi wspomnieniami z dzieciństwa przyjdzie zmierzyć się bohaterowi „Oceanu na końcu drogi”, który po latach wraca w rodzinne strony. Wiele mówi się o „magii dzieciństwa”, jednak mało kto przyjmuje ten frazeologizm dosłownie – podobnie nasz narrator. Do czasu.

                O tym, że „Ocean na końcu drogi” niekoniecznie przeznaczony jest dla dzieci z pierwszych klas podstawówki (jak sugerowałby wiek głównego bohatera), świadczy kilka przesłanek. Przede wszystkim to, iż pomimo pierwszoosobowej narracji mamy do czynienia niejako z fuzją perspektyw – wydarzenia przedstawione są, owszem, z perspektywy siedmioletniego chłopca, lecz w głębszych pokładach historii przebija się jednak ujęcie jego starszej wersji, faceta w średnim wieku, który sobie tę całą opowieść przypomina. Narrator interpretuje pewne zdarzenia, których dziecko by nie zauważyłoby bądź inaczej je zrozumiało. Do bardziej oczywistych przykładów należy chociażby sytuacja, gdy antagonistka, która zostaje zatrudniona w charakterze opiekunki chłopca, grozi mu, że jeśli nie wykona jej poleceń, powie rodzicom, że wyciągnął swojego małego fiutka i zasikał podłogę w kuchni. Urocze.

                Jednym z problemów, które porusza Gaiman w „Oceanie…”, jest lekceważenie, które okazujemy dzieciom. Nie ma co się dziwić, że ukrywają one przed dorosłymi pewne rzeczy – obawiają się bowiem, że w nie nie uwierzą bądź nie uznają za ważne. Kiedy dochodzi do sytuacji, której przykład podałem akapit wyżej, kiedy nie ma nic więcej jak słowo przeciwko słowu, to w zdecydowanej większości przypadków słowo dorosłego jest ponad słowem dziecka. Nawet jeśli ten pierwszy to osoba zupełnie obca, a to drugie to nasz rodzony syn czy córka. Dzieci i ryby głosu nie mają. Następnym razem, kiedy jakieś dziecko będzie opowiadało nam niestworzone historie, nie zakładajmy a priori, że wymyśla bądź kłamie, ale wysłuchajmy z uwagą. Nawet jeśli faktycznie tak będzie, to zawsze możemy odczytać coś między wierszami, a przynajmniej sprawić, by nasz młodszy rozmówca poczuł się dowartościowany naszą uwagą.

                Gaiman kontynuuje literacką tradycję umieszczania w opowieści rodzin równie charakterystycznych, co tajemniczych. Zawsze, gdy coś podobnego czytam, to zaraz przypomina mi się cykl opowiadań Henry’ego Kuttnera o rodzince wieśniaków-mutantów. Jednak kuttnerowscy Hogbenowie poza swoją nieprawdopodobną długowiecznością różnią się od Hempstocków prawie wszystkim. Gaiman w przeciwieństwie do Kuttnera mimo wszystko stawia na powagę, elementy humorystyczne są wyłącznie ornamentem, a nie wiodącym środkiem kreacji. Biorąc pod uwagę mitologiczne zainteresowania autora widoczne w kilku innych jego powieściach, warto ponadto zwrócić uwagę na to, że trzy kobiety tworzące rodzinę Hempstocków mogą kojarzyć się obecną w wielu wierzeniach pod różnymi nazwami boginią o trzech aspektach – Dziewica, Matka, Starucha. Najmłodsza, przyjaciółka głównego bohatera „Oceanu…”, ma jedenaście lat, ale na wnikliwe pytanie chłopca, od jakiego czasu ma to jedenaście lat, jedynie uśmiecha się tajemniczo. Najstarsza pamięta Wielki Wybuch. Co ciekawe, kobiety Hempstocków (zapewne z jakiejś bocznej linii rodziny) pojawiają się również w innych powieściach Gaimana – „Gwiezdnym pyle” i „Księdze cmentarnej” – choć nie są tak wyeksponowane.

                Zostawiając z boku wszystkie przesłania, nawiązania i głębsze treści, można stwierdzić, że „Ocean na końcu drogi” jest bardzo sympatyczną opowieścią również w tej zwykłej obyczajowej warstwie. Wielokrotnie podczas lektury twarz rozjaśniał mi lekki uśmiech, kiedy stwierdzałem: „hej, to zupełnie tak jak ja”. Miło choć trochę móc utożsamić się z głównym bohaterem, choć niespecjalnie podoba mi się obraz pokazujący, że jak jesteś dzieciakiem czytającym książki, to nie masz kumpli i gnębią cię w szkole. Stereotypowe, słabe i nieprawdziwe, jedno z drugim nie ma wiele wspólnego. Ale to drobiazg, podobnie jak niebrzydka wprawdzie, ale w mojej opinii gorsza od oryginalnej, polska okładka książki. Kwestia gustu. Tak czy inaczej „Ocean na końcu drogi” Neila Gaimana to bardzo dobra powieść z młodzieżowym zacięciem, która jednak niesie w sobie wiele głębszych, wartościowych treści, jeśli tylko mamy dostateczną wrażliwość i chęci, by wyłowić je z lekkiej, bardzo przyjemnej konwencji.

Korekta: Aleksandra ŻurekOcean-na-koncu-drogi_qfant

  • tłumaczenie: Paulina Braiter
  • tytuł oryginału: The Ocean at the End of the Lane
  • wydawnictwo: MAG
  • data wydania: 9 października 2013
  • ISBN: 9788374803465
  • liczba stron: 216

%d bloggers like this: