Roger Zelazny, „Kroniki Amberu. Tom I”

Roger Zelazny, „Kroniki Amberu. Tom I”


Recenzowała: Małgorzata Ślązak

Stara magia mocno śpi.

Moja pierwsza podróż do Amberu przypadła na lata głęboko szczenięce. Paskudne, a przez to równie urocze, dwutomowe wydanie Iskier („Dziewięciu książąt Amberu” i „Karabiny Avalonu”) zamieszało mną równo, choć z naturalnych przyczyn nie wszystko mogłam zrozumieć. Urzekła mnie historia „karcianego rodzeństwa”, a sam sensacyjny początek, z pobudką głównego bohatera w szpitalu, bez pamięci – podpowiedział, że mogę spodziewać się czegoś niesamowitego. Czegoś, co warto będzie zgłębić, nawet za cenę poznawczej porażki, nieuniknionej z powodu wieku.

Zaskakująco dużo, a przecież niewiele, z tej podróży zostało. Zarazem tyle, ile wynosimy z najlepszych lektur. Możesz nie pamiętać finału, nie kojarzyć nawet treści (!), ale sam koloryt, klimat, smak książki zostanie już z tobą do końca – barwny powidok, halo, sen. Nie od dziś wiadomo, że szukać należy pod podszewką. Pod fabułą, choćby genialną.
Perypetie Corwina, dziedzica Istotności, mogłyby być jednymi z wielu. Jednak sam rdzeń – kapitalny w swej prostocie pomysł „matematyki światów”, rozpisany jednak nie na cyfry i reguły świata fizycznego (choć z ich zachowaniem), a raczej na metafizyczne klucze i symbole, na Amber i jego Cienie – ocalał. Czytane po latach, te same historie okazały się zaskakująco świeże, przyciągające jedynym w swoim rodzaju pierwotnym magnetyzmem, któremu skomplikowana maszyneria środków formalnych mogłaby zaszkodzić. A który poraża. Amber nie tylko nie stracił mocy, ale i nabrał jej od czasu, gdy ostatni raz się widzieliśmy.
Stara magia nie gaśnie i sama przyzywa.

Trzecia ścieżka

Jest pewna szczególna trasa, którą czytelnik podróżuje do słów (bądź też słowa do niego; z czasem odrywają się od swych nadawców i wędrują same). Nie utarta przez elity, krytyków, a wreszcie belfrów droga kształtowania gustu. Nie wytyczony przez grupy opiniotwórcze szlak literackiego „odhaczania”. Trzecia ścieżka to metafizyczna osmoza. Subtelna, ukryta i wąska dróżka osobistego spotkania czytelnika z pisarzem i jego dziełem.

Na tej ścieżce książki „wczytują się” same, a osmotyczne, podskórne wnikanie ich zawartości w zbiorową świadomość utrwala w niej szczególny widok. Obraz czegoś wyjątkowego, czego ominąć po prostu nie wolno. I tak rodzi się legenda. Uzasadniona zresztą. Już od pierwszych stron na trzeciej ścieżce mamy wrażenie obcowania z rzeczą nietuzinkową. Czujemy, że zawód nie jest możliwy. A jeśli już – podświadomość przygotowuje się, by wytłumaczyć wpadki autora. I nawet gdy oczarowanie na sam koniec przygody znacząco zmaleje – prawdopodobnie już nas „trafiło”. Wchodzimy w ten związek. Mówimy: „TAK”.

Fantastyczne opowieści Zelazny’ego o Amberze, prastarym królestwie, praojczyźnie, kolebce wszystkich alternatyw, są właśnie przygodami trzeciej ścieżki. Jeżeli wkroczy się na nią raz, można już tylko pójść dalej. I to pójść prawie dosłownie, bowiem, niezależnie od klasyfikacji gatunkowych, „Kroniki” Zelazny’ego są przede wszystkim historią drogi. Piszę „historią”, nie „powieścią”, gdyż „Kroniki Amberu. Tom 1” to dokładnie pięć krótkich powieści, stanowiących pierwszy pięcioksiąg całego cyklu amberyckiego; tzw. „Kroniki Corwina”. I chociaż każda księga faktycznie mogłaby do w/w nurtu należeć, wspominam o nich wszystkich razem. Nie tylko z uwagi na formę – nowe, piękne, zbiorcze wydanie Zysku – ale nierozerwalność.
Budowana przez poszczególne tomy całość jest na tyle spójna i współzależna, że nie warto rozmieniać się na drobne. Zwłaszcza że mowa nie tylko o świecie przedstawionym jako takim, lecz o uniwersum. Fantastycznej rzeczywistości, która w kulturze funkcjonuje na specjalnych prawach: już nie jako pojedynczy tytuł, ale cała kraina. Do odwiedzenia i poznania.

Ruszajmy zatem. Nie traćmy czasu.

Nie tylko gra o tron

W czym tkwi magia Amberu?

Być może w zaskakującej uniwersalności „Kronik…”. Łatwiej powiedzieć, o czym nie są, niż wymienić skończoną liczbę wątków. Bo z pewnością nie są wyłącznie pełną zwrotów akcji, trzymającą w napięciu opowieścią przygodową (będąc nią). Nie są też jedynie rodzinną sagą fantasy (będąc nią), dreszczowcem (choć mamy śledztwa, intrygi, spiski, zamachy i ogryzione paznokcie) czy „zaledwie fantastyką” (dla tych, którzy z własną wyobraźnią przeprosić się nie potrafią). Nie są kolejną wersją znanego – czerpiąc z mitów, legend i starych jak świat motywów, autor ostatecznie tworzy zupełnie autonomiczny układ: o strukturze przejrzystej jak kryształ, wytrzymałości stali i konstrukcji prostszej, niż mogłoby się wydawać. To mechanizm, który każdy może odpalić, ale… każdy w różnym celu. I z różnym skutkiem. Da się odbierać „Kroniki…” po prostu jako frapującą, mocno zakręconą historię o władzy, namiętnościach i dążeniach ludzkich, które nieco przekraczają pożądania zwykłego śmiertelnika, lecz nie są zupełnie nie do wyobrażenia (kto nie chciałby pociągać za sznurki, prawda?). Zelazny wykorzystuje tu te same emocje, co inni twórcy przedstawiający perypetie silnych, pięknych i bogatych. Nic nowego.

Ale można też, nawet nieoczekiwanie dla siebie samego, dojrzeć w nieskomplikowanym (choć zupełnie oryginalnym) pomyśle na świat multum możliwości interpretacyjnych. Autor nie raczy czytelnika zawiłościami funkcjonowania Amberu, Chaosu i reszty. Niekiedy przechodzi od rzeczy do rzeczy, od starcia do starcia i od lokacji do lokacji w sposób nawet zbyt skrótowy (rzecz widoczna szczególnie w „Dziewięciu Książętach…”, otwierających cykl), jakby chciał się przekopać przez niewygodny fragment i zabrać do przyjemniejszej części roboty. Mimo tego zabiegu (dzięki niemu?) paleta odcieni powieści jest bardzo bogata. Nietrudno w nich odnaleźć i znajomy schemat podróży inicjacyjnej, i twórczo przekształconą tytanomachię, i Wielką Opowieść (z życiem, umieraniem, miłością, nienawiścią, etc.). Zelazny unika mocnych punktów obrazu, odbiorca sam znajduje centrum swojej uwagi. Ta swoboda nie oznacza jednak złej konstrukcji: źle wyprofilowanej, bez środka ciężkości. Nic bardziej mylnego. Baśniowa jak na fantasy przystało, ale też precyzyjna i czysta w sposób charakterystyczny dla SF – historia Corwina i jego gniewnych krewniaków stoi na dwóch solidnych filarach dobrej książki.

Pierwszym jest cały ten literacki budulec, bez którego rzecz by się nie powiodła: świetni, wyraziści, wiarygodni psychologicznie bohaterowie, z protagonistą na czele. Doskonale zdynamizowana akcja. Zagadki i wolty fabularne. Od strony formalnej zaś – język. Może i dziś oberwałoby się Zelazny’emu za miłość do wielokropków, a redaktorskie nożyce ucięłyby znaczną część barwnych, niekiedy kwiecistych opisów pejzaży i stanów pogodowych. Na szczęście pisarz nie uległ tendencji do pisania bezpiecznego, uśredniającego, łatwo przyswajalnego. Wizje światów-Cieni, Dworców Chaosu i Amberu przypominają niezwykle mocne, wyraziste sny: niepozbawione surrealizmu, groteski, szaleństwa, równocześnie zaś namacalne, łudząco rzeczywiste. Kto raz chociaż śnił sen jak dobry film, którego nie sposób do końca nie obejrzeć, i miał za złe porankowi przerwanie seansu – ten wie, o czym mówię. Zmieniające się płynnie krajobrazy są jak drgające światłocienie, odpowiadają naturze wieloświata. Dryfuje się w nich jak w półśnie, pędzi przez kolejne stronice galopem lub też przystaje, by oglądać świat w stopklatce, spowolniony i odbarwiony. Nastroje refleksyjne towarzyszą stanom napięcia, momenty przygnębiające równoważy humor, niekiedy cyniczny i złośliwy, właściwy Amberytom, żyjącym przez wieki.

Drugi filar to surowe piękno logicznej, dobrze skomponowanej struktury. Kojący widok symetrii, ładu, przystawalności. Zelazny utrzymuje tempo przez cały pięcioksiąg (rzadkość w świecie sag i cykli fantastycznych). Trzyma w ryzach zuchwalstwa Amberytów, nie pozwalając intrygom przejść w zwykłe pogmatwanie i brak sensu. Liczne symbole i tropy nawzajem do siebie pasują, nie będąc mimo to łatwymi do odczytania. Corwin zaś zmienia się i dojrzewa w sposób naturalny. Nie ma w tej postaci przyspieszonej przemiany wewnętrznej tylko po to, żeby była i by bohater stał się milszy. Jest za to rzeczywiste szukanie tożsamości, blisko powiązane z problemem korzeni, krwi, bycia synem, bratem, dziedzicem. I choć pisarz pomaga mu czasem nieco za bardzo, Corwin-Corey, mimo że podratowany tu czy tam – nie traci nic ze swojej epickości. A jest epicki pełną gębą; Zelazny stworzył sylwetkę bardzo nam bliską, znajomą. Równocześnie na tyle daleką, by jej potrzebować. By móc podziwiać. Jak bardzo nie zmieniłyby się standardy i trendy w popkulturze – bohaterów kochamy i chcemy, by wyrastali ponad nas.

Wsparta na tak konkretnych podstawach amberycka historia wydaje się wzorcowa. Pewnie taka nie jest – wspomniane pójścia na skróty, szczęśliwe zrządzenia losu czy metafory o dość kontrowersyjnej urodzie („pod jedną skórą potu” chociażby) każą nieco spuścić z entuzjastycznego tonu. Zelazny’emu niepotrzebna jednak perfekcja. Niepotrzebna, bo ten jeden wzorzec – Wzorzec amberycki – jest unikatowy i ponadczasowy. Raz wyrysowany w świadomości, już w niej pozostanie. Jeśli więc szukamy źródeł, światów czystych i oryginalnych – powinniśmy próbować go odnaleźć.

Korekta: Katarzyna Tatomir

Autor: Roger Zelaznykroniki amberu
Tytuł: Kroniki Amberu. Tom I
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Gatunek: fantastyka
ISBN: 978-83-7785-580-5
Data wydania: 2 lutego 2015
Wymiary: 155x235
Oprawa: twarda z obwolutą
Liczba stron: 640

 

[1] Cyt. z Tomu II: Karabiny Avalonu, str. 218 (tłum. Piotr W. Cholewa)

%d bloggers like this: