Robert Jordan, „Triumf Chaosu”, „Korona Mieczy”

Robert Jordan, „Triumf Chaosu”, „Korona Mieczy”


Recenzował: Łukasz Szatkowski

            Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy znudzili się cyklem „Koło Czasu” Roberta Jordana. Mimo tysięcy przeczytanych stron, ja wciąż nie mam dosyć, nadal nie mogę się oderwać od lektury. Ile słów nie liczyłyby poszczególne części i cały cykl, dla mnie nigdy nie będzie ich za wiele. Na szczęście doszedłem dopiero do – mniej więcej – połowy, więc minie jeszcze trochę czasu, zanim będę musiał zacząć się martwić. Póki co, przedstawiam nowe wydanie tomów numer sześć i siedem, czyli „Triumf Chaosu” oraz „Koronę Mieczy”.

            Smok Odrodzony nie ma łatwego życia. Utrzymanie władzy nad Andorem i Cairhien kosztuje tyle samo, albo i więcej wysiłku, co przygotowanie ofensywy na Illian i jednego z Przeklętych, który pociąga tam za sznurki. Rand rozpaczliwie potrzebuje Elayne, która zasiadłaby na tronach obu państw i uspokoiła nastroje, nie wie jednak gdzie ta się ukrywa. Tymczasem dwie skłócone frakcje Aes Sedai wysyłają do Randa delegacje. Co knują? Smok nie ma zamiaru stawać przed nimi samotnie – ku przerażeniu wszystkich, tworzy armię mężczyzn potrafiących przenosić Jedyną Moc.

            W jednej z recenzji poprzednich tomów wspominałem o niespotykanej w innych wielkich cyklach fantasy roli kobiet w „Kole Czasu”. Jednak rzecz sięga głębiej. Jordan nie tylko emancypuje postacie żeńskie do pełnowartościowych literackich bohaterów pierwszoplanowych, lecz jednocześnie stawia wyraźną cezurę miedzy obiema płciami. Jordan nie próbuje udawać, że mężczyźni i kobiety są tacy sami. Wręcz przeciwnie, za pomocą wielu trzecioosobowych narratorów umieszczonych w głowach bohaterek i bohaterów, widocznie unaocznia, że to tak naprawdę dwa światy. Tak diametralnie różne, a jednak równoważne i uzupełniające się, jak jin i Jang, tudzież starożytny znak Aes Sedai, który nawiązuje do tego taoistycznego symbolu i niejako ilustruje podejście Jordana do kwestii płci. Najwyraźniej widać to właśnie na płaszczyźnie dualistycznego systemu magii, ale niejako echem obejmuje to całe uniwersum.

            Tak jak uniwersum „Koła…” byłoby niepełne czy wręcz upośledzone bez wszechwspółuczestniczącego żeńskiego pierwiastka, tak i moje oceny ograniczone li tylko do męskiego punktu widzenia mogą być stronnicze. Niemniej mam wrażenie, że mimo wszystko mężczyźni u Jordana pokazani są od lepszej strony niż kobiety. Elayne często potrafi być arogancka do przesady, afiszując się swoją królewską krwią przy każdej okazji; Nynaeve idzie w zaparte, nawet jeśli sama już zrozumiała, że popełniła błąd. Nawet Egwene, którą (nie licząc Panien Włóczni) lubię najbardziej, bywa naiwna i nie dostrzega zagrożeń czających się tuż przed nosem. Większość postaci kobiecych u Jordana łączy duma, niczego tak się nie obawiają jak kompromitacji. Zwłaszcza kompromitacji przed mężczyzną. Dość paradoksalne, zważywszy na fakt, że uważają ich za rasę mniej rozumną, traktują pobłażliwie i są święcie przekonane, że wszyscy mężczyźni to tak naprawdę duzi chłopcy, którymi trzeba pokierować, żeby postępowali jak należy.

            Tak czy owak, nie można im odmówić, że dominują. Owszem, Rand rozstawia po kątach Aes Sedai, ale przyjmuje z pokorą złośliwości i połajanki od Panien; Perrin siedzi pod pantoflem swojej chorobliwie zazdrosnej żony i jest gotów przepraszać nawet, jeśli nie ma za co (a zwykle tak właśnie jest), żeby tylko przestała się na niego dąsać; z kolei rozpustny Mat niespodziewanie znajduje się po drugiej stronie – seksualnie napastuje go pewna królowa, co wzbudza jego niemałą konfuzję, tym bardziej, że za bardzo nie ma jak odrzucić jej natrętnych miłosnych awansów. Mężczyźni, szanowani i podziwiani w męskich kręgach, w postępowaniu z kobietami wydają się niezręczni, wiecznie o krok do tyłu. Ale to ich Jordan kreuje na uczciwych, honorowych, słownych i prawych, a kobiety na zupełnie nieracjonalne, zapatrzone w siebie i niepotrafiące przyznać się do błędu aroganckie i władcze istoty, których żaden mężczyzna nie jest w stanie zrozumieć. Cała humorystyczna płaszczyzna cyklu oparta jest właśnie na komizmie wynikającym z międzypłciowych tarć. Jak w życiu, chciałoby się rzec. Zastanawiam się jednak czy kobieta czytająca „Koło…” nie solidaryzowałaby się jednak z przedstawicielkami własnej płci, uznając właśnie postacie męskie za zupełnie komiczne i niezrozumiałe…

            Jednym z istotniejszych powodów, dla którego cykl Jordana się nie nudzi jest jego umiejętność rozłożenia i przerzucania ciężaru fabuły na wielu głównych bohaterów. O ile w początkowych tomach rola Mata była nieco marginalizowana, a prym wiedli najpierw Rand, a później Perrin, to od jakiegoś czasu jego znaczenie rośnie, a w „Triumfach Chaosu” i „Koronie Mieczy” widać to w dwójnasób. Choć wcześniej nie darzyłem go jakąś szczególną sympatią, preferując raczej spokojnego Perrina, to aktualnie wyrasta na jednego z moich ulubionych bohaterów. Niewątpliwie za sprawą zmian, które się w nim dokonują, a które niekiedy zadziwiają nawet jego samego. Z hulaki staje się powoli odpowiedzialnym dowódcą, potrafi zadbać o swoich ludzi i postawić bezpieczeństwo cudze nad własnym. Do tego bierze pod opiekę dziewięcioletniego sierotę i ku swemu zawstydzeniu oraz wbrew docinkom żołnierskiej braci, okazuje się być także niezłym opiekunem.

            Czas jednak skończyć pisanie i zabrać się do lektury kolejnych tomów, które nawołują mnie z półki. Tymczasem każdemu miłośnikowi fantasy, który jeszcze nie zetknął się z monumentalnym dziełem Roberta Jordana, gorąco polecam rozpocząć przygodę z „Kołem Czasu”. To zarówno obowiązek, jak i niekłamana przyjemność. Trzeba tylko uważać, bo to straszny pożeracz czasu, ale tak czy owak warto. Bezwzględnie.

Korekta: Paulina Koźbiałkorona-mieczy_qfant

  • Tłumaczenie: Katarzyna Karłowska
  • Tytuł oryginału: Lord of Chaos; A Crown of Swords
  • Seria/cykl wydawniczy: Koło Czasu
  • Wydawnictwo: Zysk i S-ka
  • Data wydania: 2013
  • ISBN: 9788375069419; 9788377851906
  • Liczba stron: 1316; 956
%d bloggers like this: