Jacek Komuda, „Samozwaniec” t. 2

Jacek Komuda, "Samozwaniec" t. 2


Autor: Olga Sienkiewicz

Niektórzy autorzy lubią czytelnika trochę przetrzymać pomiędzy tomami pisanego przez siebie cyklu. Czasem trwa to dwa, nawet trzy lata. Bardzo się więc cieszę, że Jacek Komuda nie kazał nam zbyt długo czekać na drugą część "Samozwańca", którego tom pierwszy opublikowany został w ubiegłym roku.

Początek XVII-ego stulecia, okres dymitriad. Polskie wojska pokonują oddziały cara Borysa Godunowa i wkraczają do Moskwy, aby osadzić na tronie Dymitra Samozwańca. A w wojennej zawierusze – nasz stary znajomy, Jacek Dydyński, jak zwykle igrający ze śmiercią i walczący z kim popadnie. Jednak fabuła "Samozwańca" nie koncentruje się tylko wokół losów Jacka nad Jackami – to opowieść głównie o husarzach i Sarmatach w czasach największej chwały Rzeczpospolitej.

Nie jestem zwolenniczką kontynuacji, toteż do drugiego tomu "Samozwańca" siadałam z dużym kubkiem herbaty i myślą, że szkoda by było, gdyby druga część była gorsza od pierwszej. Bardzo się cieszę, że na myśli się skończyło! Komuda sięgnął po bardzo ciekawy rozdział polskiej historii, nieeksploatowany dotychczas w literaturze i filmie – prawdę mówiąc, nawet szkolne podręczniki wspominają o dymitriadach bardzo ogólnikowo. Za to należy się autorowi gigantyczny plus, bo historia jest arcyciekawa i świetnie, że doczekała się przystępnego przedstawienia w postaci "Samozwańca".

Ta książka to, jak dotąd, najlepszy tekst 'antysienkiewicza' polskiej powieści historycznej. Nie ma w niej nic sztucznego – stylizacja językowa jest u Komudy tak naturalna, że w pewnym momencie czytelnik przestaje zwracać uwagę na archaizmy czy dziwną, miejscami, składnię. Opis jest, zgodnie ze tym, do czego nas już autor przyzwyczaił, barwny i plastyczny, dokładny, a jednocześnie dynamiczny. Momentami miałam wrażenie, że nie czytam książki, lecz materiał na scenariusz dobrego filmu historycznego, bo 'filmowość' to najlepsze określenie tego, co Komuda robi ze słowem i kreowanym obrazem.

samozwaniec_tom_2_qfant

O ile przy lekturze "Banity" miałam pewne wątpliwości dotyczące kreacji Jacka nad Jackami (wątek miłosny nie do końca pasujący do całości), o tyle "Samozwaniec" zdecydowanie mnie uspokoił. Wszyscy bohaterowie, nie wyłączając Dymitra, przywódców wojsk i samych husarzy, są bardzo realistyczni i idealnie pasują do realiów świata dymitriad.

Nie zamierzam tu rozkładać książki na czynniki pierwsze i analizować wszystkich jej części składowych, bo to by była zbrodnia. Nie będę wam też spoilerować, bo największą przyjemność z czytania ma ten, kto nie zna do końca fabuły (opis, zamieszczony kilka akapitów powyżej, jest bardzo ogólnikowy, nie martwcie się) i po prostu pozwoli się zaskoczyć. A jest czym! Pochwalę za to Fabrykę Słów za przecudną okładkę, której na początku dotykałam i dotykałam, i nasycić się nie mogłam (ze względu na brak fachowej wiedzy nie powiem wam, jak oni to zrobili, ale pokrycie okładki przypomina mi kauczukowe piłeczki) i wewnętrzne ilustracje autorstwa Huberta Czajkowskiego. Przepiękne, szkoda tylko, że tak niewiele ich było.

Dla kogo jest ta książka? Z pewnością – lektura obowiązkowa dla miłośników historii, ze szczególnym wskazaniem na tę siedemnastowieczną. Wielbiciele fantastyki również się nie rozczarują, podobnie jak fani dobrze opisanych scen batalistycznych. Tu jednak lista się kończy – aż szkoda, że krąg „obowiązkowych odbiorców” jest tak wąski, ja jednak śmiem twierdzić, że dobra literatura obroni się sama. A "Samozwaniec” z pewnością się do niej zalicza.

Korekta: Natalia Bieniaszewska

%d bloggers like this: