Steven Erikson, „Łowcy Kości”, „Wicher śmierci”

Steven Erikson, „Łowcy Kości”, „Wicher śmierci”


Recenzował: Łukasz Szatkowski

 

Kanada może poszczycić się kilkoma fantastycznymi pisarzami z najwyższej półki. Mają Gibsona, Kaya, Sawyera, van Vogta, Wattsa. Mają także swój monumentalny cykl fantasy, który dorównuje popularnością tym najbardziej znanym amerykańskim odpowiednikom. Mowa tu oczywiście o cyklu „Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych” Stevena Eriksona, który obecnie jest jednym z najbardziej znanych i cenionych kanadyjskich pisarzy fantasy, a zresztą i pisarzy fantasy w ogóle. Wydawnictwo Mag wypuściło właśnie ostatni, dziesiąty tom tego cyklu w nowym wydaniu. Nie ma się jednak co spieszyć, zanim dobrniemy do wielkiego finału, przyjrzyjmy się opowieści szóstej i siódmej – „Łowcom Kości” i „Wichrowi śmierci”.

                Piąty tom, na który w recenzji trochę ponarzekałem, można uznać za wstęp do dwóch następnych. Losy Imperium Letheryjskiego podbitego przez Tiste Edur, splatają się w rzeczonych częściach z Imperium Malazańskim, co temu pierwszemu z pewnością się nie spodoba. Zanim to się jednak stanie, armia przybocznej Tavore będzie musiała ostatecznie rozprawić się z Leomanem od Cepów i pozostałościami Apokalipsy, i to bez pomocy Kalama i Szybkiego Bena, którzy zostali wysłani na inną misję. Jakby tego było mało w Siedmiu Miastach wybucha zaraza, malazańskie armie muszą zatem nie tylko stłumić wygasający bunt, ale i nie dać się zdziesiątkować przez chorobę zesłaną przez boginię Poliel. Na miejsce zmierza także Władca Talii Ganoes Paran i Apsalar w towarzystwie dwóch smoków. Wszystko to sprawi, że co jak co, ale nudno z pewnością nie będzie.

                „Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych” z pewnością nie są cyklem linowym. Autor nie wyznacza swoim bohaterom jakiegoś nadrzędnego celu w stylu Wielka Finałowa Walka ze Straszliwym Złem, ale prowadzi ich przez cele pomniejsze w bliżej nieznanym kierunku. Mamy tu do czynienia z wieloma różnorodnymi historiami i wątkami umieszczonymi na dwóch płaszczyznach – boskiej i ludzkiej. Płaszczyzny te mają swoje punkty wspólne, wielu bohaterów funkcjonuje na nich obu, pełniąc rolę swoistych łączników, ale generalnie bogowie i ascendenty mają swoje intrygi, a ludzkie imperia swoje. Nawet jeśli te drugie ostatecznie kierowane są w bardziej lub mniej subtelny sposób przez jakieś bóstwa.

                Właśnie te ludzkie wątki cenię sobie u Eriksona najbardziej. A zwłaszcza dwa ich składniki – dialogi i opisy bitew. Często bywa tak, że dialogi w książkach „leżą”, a w najlepszym przypadku wtapiają się w tło, nie rażą. W „Malazańskiej…” niemal każda wymiana zdań to prawdziwe arcydzieło. Nawet wtedy, kiedy wkoło słychać płacz i zgrzytanie zębów (a może zwłaszcza wtedy), zwykła uwaga, rzucona przez jednego bohatera do drugiego, może rozbawić do łez. Gdyby próbować streścić komuś cykl w ogólnych zarysach, wyglądałby on na strasznie ponury, w końcu księga poległych w tytule to wcale nie przenośnia. Kiedy jednak zagłębić się w historię i dodać razem te wszystkie złośliwości, zarówno subtelne, jak i niewybredne żarty, sceny z komizmem sytuacyjnym, to pewnie i Pratchett musiałby uznać humorystyczną wyższość Eriksona. Ten wyjątkowo umiejętnie zastosowany kontrast jest jedną z rzeczy przesądzających o wyjątkowości tego cyklu.

                Wspomniałem też o opisach bitew. Mają one w „Malańskiej…” własną autonomiczną formę –składają się z krótkich całostek, często zajmujących stronę albo nawet i to nie. Wpływa to znacząco na przyspieszenie akcji. Autor przeskakuje co chwila na różne fragmenty frontu, a na ograniczonej przestrzeni każdej całostki maluje wyjątkowo plastyczne obrazy. Nie ma tu miejsca na rozwlekłe opisy, długaśne rozmowy czy rozbudowane przemyślenia. W ogniu walki wszystkie plany idą w łeb, trzeba działać doraźnie – choćby bez wahania iść w jedyny zaułek nie ogarnięty pożogą, licząc na to, że nie będzie ślepy. Więcej zależy tu od szczęścia, niż umiejętności, nie ma czasu opłakiwać poległych towarzyszy, jeśli nie chce się samemu do nich dołączyć. Suche, niekiedy ironiczne, opisy jatki są z jednej strony jakby zbroją mającą uchronić żołnierzy przed paniką i rozpaczą, ale dla czytelnika są one tym bardziej dramatyczne. Bardzo rzadko mamy do czynienia z patosem, a nigdy w stanie czystym, ale Erikson nie potrzebuje go, by wzbudzić w czytelniku odpowiednie reakcje i odczucia.

                Po słabszych, w mojej opinii, „Przypływach nocy” Steven Erikson powraca do wysokiej formy, do której nas przyzwyczaił. Powracają resztki, bo resztki, ale jednak Podpalacze Mostów. Pojawia się wielu innych bohaterów niemal dorównujących im prawdziwie ułańską fantazją i ciętym dowcipem. Chyba nie muszę już rzucać banałami, że to pozycje obowiązkowe dla miłośników poprzednich tomów cyklu?

Korekta: Grzegorz Hammer

  • Tytuł: Łowcy kości
  • wyd.2
  • Autor: Steven Erikson
  • Seria: Malazańska Księga Poległych
  • ISBN: 978-83-7480-289-5
  • Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
  • Oprawa: miękka
  • Format: 165x230
  • Liczba stron: 896
  • Rok wydania: 14 czerwca 2013

wicher_smierci_-_m-1369997477

  • Tytuł: Wicher śmierci
  • wyd.26Autor: Steven Erikson
  • Seria: Malazańska Księga Poległych
  • ISBN: 978-83-7480-365-6
  • Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
  • Oprawa: miękka
  • Format: 165x230
  • Liczba stron: 880
  • Rok wydania: 19 lipca 2013

 

%d bloggers like this: