Nic starego pod słońcem… Wywiad z Grzegorzem Gajkiem

Nic starego pod słońcem… Wywiad z Grzegorzem Gajkiem


Grzegorz Gajek, z wykształcenia kulturoznawca, z zamiłowania mitolog. Autor onirycznej powieści grozy „Szaleństwo przychodzi nocą”, powieści s-f „Ciemna strona księżyca” oraz e-bookowego zbioru opowiadań „Sen, brat śmierci”. Jego teksty ukazywały się w popularnych czasopismach (Fantastyka Wydanie Specjalne, SFFiH oraz Magazyn fantastyczny) i e-zinach (Eensja, Qfant), a także w kilku antologiach („31.10. Wioska przeklętych”, „Gorefikacje”, „Вizarro Bazar”, „Zombiefilia”). Zagorzały fan Wielkiej Trójcy: Lema, Lovecrafta i Tolkiena oraz reprezentowanych przez nich gatunków fantastyki. Nieobce mu są jednak także literackie eksperymenty. Wraz z innymi pisarzami, takimi jak Kazimierz Kyrcz Jr, Dawid Kain i Robert Cichowlas, promuje nowatorski gatunek bizarro. Prywatnie całkiem sympatyczny facet, miłośnik teatru, malarstwa i dobrej kuchni. Badacz-amator życia żubrów.

Więcej o autorze na stronie gajekgreg.pl, zainteresowanych kupnem książek zapraszamy na studiotruso.pl.

Skąd pomysł na tak nietypową powieść jak Ciemna strona księżyca?

Szczerze powiedziawszy, nie jestem pewien (śmiech). Właściwie każda moja historia jest wypadkową iluś tam pomysłów, Ciemna-Strona-Ksiezyca-Grzegorz-Gajekktóre moja podświadomość wypluwa w zupełnie losowych momentach. Na pewno nie bez znaczenia była w tym wypadku spuścizna duchowych poszukiwań z lat młodzieńczych. Pamiętam, że jeszcze w gimnazjum rozmawiałem z pewnym bardzo religijnym człowiekiem na temat tego, jakie potencjalne implikacje dla teologii chrześcijańskiej miałoby odkrycie życia pozaziemskiego. No wiesz, czy Chrystus pojawił się tylko na Ziemi i takie tam.

Jeśli chodzi o samo Empireum, to wymyśliłem je jakieś 10 lat temu, na potrzeby opowiadania Anioł w płomieniach. Koncepcja najdalej wysuniętej planety znanego wszechświata i związanych z nią astronautycznych mitów wydała mi się... czy ja wiem, chyba dosyć romantyczna.

Z kolei główny zrąb fabularny powieści, czyli motyw znikających promów, pochodzi z przygody RPG, którą kiedyś napisałem i prowadziłem. Zresztą RPG-owość widać choćby po tym, że w książce mamy do czynienia z „drużyną”.

Nie można też zapominać o inspiracji, jaką stanowili dla mnie klasycy literatury s-f. Przede wszystkim Lem. Nie ma sensu ukrywać, że Empireum to miało być moje Solaris. Chciałem podjąć dialog z mistrzem. Swoją drogą, czujny czytelnik powinien być w stanie znaleźć kilka kryptocytatów.

No i tego typu tropów można by wymienić jeszcze sporo. Na pewno nie wyglądało to tak, że pewnego dnia usiadłem i stwierdziłem: „Hm, napisałbym powieść SF. Fajnie by było, jakby miała takie a takie przesłanie, poruszała takie a takie wątki i była super”.

Ubiegłeś moje pytanie, bo o nawiązaniach literackich też chciałem z Tobą porozmawiać. Do krótkiej listy utworów, które przychodzą mi do głowy a propos Ciemnej strony księżyca dopisałbym obok Solaris także Hyperiona. 

Obie wspomniane przez Ciebie powieści miały duży wpływ zarówno na Ciemną stronę księżyca, jak i na mnie jako pisarza. Natomiast powiedziałbym, że podobieństwa do Hyperiona są bardziej powierzchowne, podczas gdy nawiązania do Solaris głębsze i wynikają trochę z czego innego.

Oddziaływanie twórczości Lema nie było natychmiastowe. Po przeczytaniu Solaris nie stwierdziłem, że ta historia jest super, ale nie zgadzam się z niektórymi tezami autora, więc w odpowiedzi napiszę własną książkę. Jak wspominałem, pomysły, które ostatecznie złożyły się na powstanie Ciemnej strony księżyca, dojrzewały latami. To był długotrwały proces, ale w którymś momencie zauważyłem, że wędrując od zupełnie innej strony doszedłem do tych samych pytań, co jeden z moich pierwszych literackich mistrzów. Mam tu na myśli pytania o człowieczeństwo, granice ludzkiego poznania, możliwość kontaktu z innym. I dopiero wówczas przyszło mi do głowy, że mogę podjąć dialog, sprawdzić, czy też mam coś do powiedzenia w tych kwestiach.

Później zaczęły pojawiać się pokusy, aby nawiązać także do innych klasyków: Simmonsa, Asimova, Żwikiewicza. W jakimś stopniu ta cała intertekstualność była dla mnie dobrą zabawą. Chciałem, aby moja powieść stała się takim eleganckim, erudycyjnym cackiem. Trochę się z tym zagalopowałem, szczerze powiedziawszy. Puszczanie oka do innych fanów SF to fajna sprawa, ale zawsze istnieje ryzyko, że historia przestanie być zrozumiała. Dlatego przy kolejnych redakcjach oczyściłem CSK z nadmiaru nawiązań i obecnie, mam nadzieję, jest to powieść, w której można doszukiwać się wielu smaczków albo czytać po prostu jak leci i w obu przypadkach wynieść coś z lektury.

Podobno wszystko już było, ale przecież praca twórcza nie polega na klonowaniu, lecz kreowaniu czegoś nowego, unikalnego. Czy jest w tym wewnętrzna sprzeczność?

Kiedy piszę, staram się nie zastanawiać, czy tworzę coś oryginalnego. Rzecz jasna, nie sposób całkiem uwolnić się od wymagań rynku, no i „Wiedźmon” byłby pewnym przegięciem, ale zaryzykowałbym odwrócenie popularnego porzekadła i stwierdzenie: nic starego pod słońcem. Niby ciągle opowiadamy te same historie, ale z drugiej strony wydaje mi się, że każde kolejne „opowiedzenie” stwarza nową wartość, uderza w trochę inne struny, wywiera trochę inne wrażenie.

Wystarczy spojrzeć na to, co pisał Lem. Na najbardziej podstawowym poziomie większość jego dzieł opowiada o tym samym (jeśli nie wszystkie z nich). Ale żadne nie jest wtórne.

szalenstwo-przychodzi-noca-qfantJeśli chodzi o korzystanie ze spuścizny poprzedników, to chyba nie można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Czasami nieznajomość konwencji daje pisarzowi świeższe spojrzenie. Z drugiej strony, należałoby zapytać, jaki cel ma dany autor przy tworzeniu jakiegoś tam dzieła. Wartość powieści czy opowiadania może wynikać również z tego, jak gra z konwencją. W takim wypadku bez dużej wiedzy ani rusz.

Inna sprawa, że wszyscy funkcjonujemy w jakimś kontekście kulturowym. Uwolnienie od niego nie wydaje mi się możliwe.

Wspomniałeś o religijnych korzeniach fabuły. Mam wrażenie, że udało Ci się obronić tę płaszczyznę utworu, było nie było science fiction, dzięki zastosowaniu otwartego zakończenia (czy też pozornie otwartego). Czy w ogóle można pisać twarde, technologiczne science fiction, czyste gatunkowo i klasyczne w formie, wykorzystując wątki religijne?

Zasadniczo literatura SF służy refleksji nad tym, jak zmiany technologiczne mogą wpłynąć na różne aspekty ludzkiego życia. Religia jest jednym z nich, zresztą klasycy już na długo przede mną wzięli ją na warsztat. Wystarczy choćby wspomnieć Diunę Franka Herberta.

Problem czystości gatunkowej zaczyna się, gdy dochodzimy do metafizyki i elementów nadprzyrodzonych. Pod tym względem CSK tak troszkę balansuje na granicy.

Jednak tym, co naprawdę mnie interesowało, była kwestia mitu. Chodzi mi tutaj o mit bardzo szeroko rozumiany, mit jako narrację o rzeczywistości. Być może nie powinienem tego robić, ale pozwolę sobie zwrócić uwagę potencjalnych czytelników na to, że w mojej powieści ktoś co chwila o czymś opowiada. To nie przypadek [śmiech].

A wracając jeszcze na chwilę do tematu gatunkowości i klasyczności... Na czystości gatunkowej niespecjalnie mi zależało, gdyż lubię miksować konwencje. Natomiast to, na ile jakiś utwór jest klasyczny, wydaje mi się kwestią mocno intuicyjną. Klasyka SF kojarzy mi się z kosmiczną przygodą, z jakąś tajemnicą, z wielkimi wyprawami. Chciałem, aby te właśnie elementy trafiły do mojej książki.

Wspomniałeś o teologicznych implikacjach odkrycia innych ras rozumnych. Wariantów problematycznych jest kilka: Chrystus rodzi się na każdym świecie, na każdym świecie rodzi się inne ze znanych nam bóstw lub… rodzą się całkowicie obce. To kopalnia tematów dla każdego twórcy science fiction. Ale niewykorzystana. Zresztą, metafizyczna i religijna a w dodatku niegłupia science fiction to też niezwykła rzadkość… Dla odmiany oba wątki wprost wylewają się z magicznej fantasy. Czemu tak jest?

Kiedy byłem w tym roku na Dniach Fantastyki we Wrocławiu, wziąłem udział w panelu na temat związku mitów i baśni z fantastyką. Marcin Rusnak powiedział wówczas, że twarde, technologiczne SF jest tą odmianą fantastyki, która spokojnie może się obejść bez wątków baśniowo-mitologicznych. Nie starczyło mi wtedy czasu na polemikę, ale nie zgadzam się z tym twierdzeniem. Najlepsze powieści SF, jak choćby przywoływane już tutaj Solaris, Hyperion czy Imago są bardzo...hm... „uduchowione”. Niemniej w świadomości zarówno czytelników, jak i pisarzy bardzo mocno zakorzeniło się takie przekonanie, że SF to domena racjonalizmu. Kiedy myślimy pewnymi automatycznymi schematami, magia i religia trafiają do jednego worka – stąd, jak sądzę, bogactwo wątków metafizycznych w fantasy – a nauka i technologia do drugiego. Osobiście jestem przekonany, że nauka stała się quasi-religią, o czym zresztą pisało już wielu badaczy kultury.

Wątek rozwoju religii na innych planetach (także zamieszkanych przez ludzi) bardzo mnie ciekawi i zamierzam jeszcze do niego wrócić.

Czyżbyś w ramach takiego powrotu przewidywał kontynuację do Ciemnej strony księżyca? 

I tak, i nie [śmiech]. Bardzo polubiłem bohaterów CSK i zamierzam znów wysłać ich w podróż (a właściwie już to zrobiłem). W zupełnie inne regiony. Dlatego o kontynuacji rozumianej jako powrót na Empireum i dopowiedzenie tego, co nie zostało dopowiedziane nie ma mowy.

Hm... Myślę, że dwa słowa mogę powiedzieć. W tej nowej powieści większe znaczenie zyska ojciec Iulius, który jest moim ulubionym bohaterem CSK. To sugeruje, że znowu pojawią nam się wątki religijne, choć w zupełnie innej postaci. Otóż, tym razem nasz dzielny (aczkolwiek trochę ponury) inkwizytor będzie badał planetę zamieszkaną przez ludzi, których cywilizacja, a zatem także religia, rozwijała się w izolacji względem reszty Cesarstwa (tzw. obcoświatowców; poniekąd takich planet jest więcej). No i właśnie to będzie taka dziwaczna, „technologiczna” religia

.Zdradzisz jakieś szczegóły tej nowej literackiej ekspedycji? 😉 

Do tego dojdzie wątek kryminalny, bo wszystko zaczyna się od morderstwa. A żeby było ciekawiej, ofiarą tegoż morderstwa pada misjonarz i duchowy ojciec Iuliusa.

Jeśli chodzi o aspekt gatunkowy to chciałbym wykonać większy krok w stronę horroru i spróbować dokonać doskonalszej fuzji grozy z SF.

Lubisz miksować konwencje, zatem jest zrozumiałe, że Ciemna strona księżyca umyka proste

greg_qfant

j klasyfikacji gatunkowej. Jak Ty, przyparty do ściany, określiłbyś jej przynależność literacką?

Powiedziałbym, że to literatura mitologiczna. Jak zresztą wszystko, co piszę. Rozumiem jednak, że to stosunkowo niewiele mówi o tym, jaka jest ta powieść. No więc... Gdybym miał rozłożyć CSK jak skalę muzyczną (c-moll, zdecydowanie), to powiedziałbym, że tonikę stanowi SF, dominantę horror, a subdominantę powieść psychologiczna.

Czy są gatunki literackie, rozumiane bardzo wąsko, rdzeniowo. które przedkładasz ponad inne w lekturze i pisaniu? W czym czujesz się najpewniej, najswobodniej?

Jako pisarz najpewniej i najswobodniej czuję się chyba w dziedzinie horroru. Straszenie czytelników sprawia mi przyjemność [śmiech]. Elementy grozy pojawiają się w bardzo wielu moich tekstach, choćby w CSK. Za to jako czytelnik... Cóż, powiedzmy, że napisanie dobrego horroru nie jest takie łatwe, jak się niektórym wydaje. Na rynku nie brakuje gniotów.

Jeśli chodzi o inne gałęzie fantastyki, to bardzo lubię też pisać SF, ale w tym przypadku czuję presję. Gdy tworzysz horror, zasadniczo wystarczy, jeśli wprowadzisz odpowiedni klimat, przekonujących bohaterów i w miarę wartką akcję. Mało kto będzie ci patrzył na ręce w kwestii szczegółów. Natomiast w SF trzeba bardzo uważać na rozmaite aspekty technologiczne, przestrzegać praw fizyki itd. [śmiech]. Choć może po prostu mam jakiś kompleks, bo jestem humanistą.

Warto chyba też powiedzieć, że zarówno jako czytelnik, jak i pisarz, nie ograniczam się wyłącznie do fantastyki (aczkolwiek ostatnie niefantastyczne opowiadanie napisałem dobre 5-7 lat temu). Chętnie sięgam po dobre powieści obyczajowe, kryminały. Ostatnio nadrabiałem klasykę literatury polskiej i męczyłem m.in. Kuncewiczową (a ja!), Bratnego i Hena.

Twoja wycieczka w rejony bizarro była logiczną konsekwencją tak swobodnego podejścia do gatunkowej czystości?

Tak, jak najbardziej. Bizarro to literacka wolna amerykanka, co ma duże plusy. Ogólnie powiedziałbym, że pisanie to w pięćdziesięciu procentach praca i w pięćdziesięciu procentach rozrywka, ale w przypadku tego gatunku udział rozrywki skacze do jakichś dziewięćdziesięciu procent. Dla mnie frajda wynika przede wszystkim z możliwości „rozpychania się” w danej konwencji, sprawdzania, ile jest w stanie pomieścić i co można z nią zrobić. Zresztą, pierwsze bizarryczne teksty zacząłem tworzyć jeszcze zanim Kazek Kyrcz uświadomił mi, że coś takiego w ogóle istnieje, i zanim zaczęła się moja przygoda z Niedobrymi Literkami. Wspomnę choćby opublikowane dawno temu w Qfancie opowiadanie Psychol, w którym obłąkany listonosz gania po mieście różową, pluszową małpę.

Czy Twoim zdaniem bizarro to jednorazowy eksperyment syndykatu twórców, kosmiczny żart, który bogini natchnienia zrobiła swoim wiernym fanom czy też efekt długiej ewolucji literatury jako takiej i zarazem jej nowe, trwałe (niekoniecznie jednorodne) oblicze? 

Stwierdzenie, że bizarro to nowe oblicze literatury uznałbym za pewną przesadę, natomiast myślę, że jak najbardziej jest to gatunek, który może zostać z nami na dłużej. Z dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego że ludzie zawsze chcą czegoś nowego. Po drugie, dlatego że literatura musi stawać się coraz bardziej rozrywkowa, jeśli ma przetrwać (inna sprawa jak pogodzić tę rozrywkowość z ambicjami artystycznymi, ale nie chcę popadać w dygresje). A bizarro to ma być przede wszystkim rozrywka, chociaż my polskie ponuraki jeszcze nie do końca się z tą myślą oswoiliśmy i nasze bizarro jest o wiele poważniejsze niż amerykańskie.  

Komu w ogóle poleciłbyś zagłębienie się w świat bizarro, komu byś taką przygodę odradził i co konkretnie byś wskazał jako warte przeczytania? 

Na pewno mogę je z czystym sumieniem polecić wszystkim, którzy szukają lekkiej rozrywki i nie przeszkadzają im obleśne dowcipasy, wulgaryzmy etc. Nie odradzam nikomu. Skoro nawet mama nie zwątpiła w moje zdrowie psychiczne po zapoznaniu się z paroma bizarrycznymi eksperymentami, to chyba nie jest to nic na tyle strasznego, żeby człowiek obdarzony jako takim poczuciem humoru nie był w stanie tego przełknąć.

Jeśli chodzi o konkretne publikacje, to oczywiście zachęcam do odwiedzenia Niedobrych Literek i zapoznania się z wydawanymi pod ich sztandarem antologiami Bizarro dla początkujących oraz Bizarro Bazar (w tym drugim mam też skromny wkład własny). Na klasyków gatunku w Polsce powoli wyrastają Kazek Kyrcz i Dawid Kain, więc warto zapoznać się z ich twórczością. Jeśli chodzi o pisarzy amerykańskich, to niestety wydaje się ich u nas bardzo mało. Ale jeśli nie odstrasza was bariera językowa, to na pierwszy raz mogę polecić Nawiedzoną waginę (The Haunted Vagina) Carltona Mellicka III, którą sam miałem szansę przeczytać dopiero niedawno. Pomijając tytuł i ogólny koncept, jest to zaskakująco „normalna” książka.

Wspomniałeś, że dobrze się czujesz w horrorze. Porozmawiajmy zatem o horrorach. W Szaleństwo przychodzi nocą głównym bohaterem uczyniłeś... staruszka. Nie jest to typowy heros takiej opowieści, prawda? Czy to literacka przekora, czy przeciwnie, gatunkowa konsekwencja?

Nie jesteś pierwszą osobą, która zwróciła uwagę na tego specyficznego bohatera. Wydaje mi się, że faktycznie jest on dosyć nietypowy. Pisanie o nim stanowiło niemałe wyzwanie, gdyż zasadniczo wiek i stan zdrowia bardzo go ograniczają. Sceny zapierających dech w piersi pościgów nie wchodziły w grę [śmiech]. Jednak nie powiedziałbym, że stworzyłem tę postać z przekory. Chciałem, aby była przekonująca i w jakiś sposób mi bliska, gdyż tylko pisząc (i czytając) o tym, co jest nam bliskie, możemy naprawdę dać się przestraszyć.

Pierwowzorem dla Stańka (tak się nazywa ten bohater) był mój śp. dziadek. Oczywiście podczas pracy nad książką skutecznie go przetworzyłem i zamaskowałem. To jednak fikcja! Niemniej balansowanie na krawędzi czegoś bardzo osobistego, a jednocześnie przetwarzanie wspomnień z użyciem zwierciadła mojej zwyrodniałej wyobraźni, pozwoliło mi wykreować postać, która ‒ przynajmniej dla mnie ‒ stała się bardzo... prawdziwa.

Jaki horror, powieść lub film zasiał w Tobie fascynację gatunkiem? 

Gdybyś mnie zapytał o autora, a nie konkretne dzieło, musiałbym, podobnie jako tysiące młodych miłośników grozy, wskazać H.P. Lovecrafta. Jednak jego wpływ, choć olbrzymi, był w pewien sposób rozproszony. Natomiast taka książka, która po prostu walnęła mnie w łeb i zostawiła mi na czole znamię pisarza horrorów, to bez wątpienia Worek kości Stephena Kinga. To była jedna z tych, w sumie nielicznych, powieści, od których naprawdę nie mogłem się oderwać i czytałem, czytałem, czytałem, aż poznałem zakończenie. I mój los został przesądzony.

Zauważyłem, że masz skłonność do lisów i innych stworzeń znajdowanych w dziwnych miejscach. Na przykład pod szafą ;-). Czy Twoim zdaniem dobry horror może się obyć bez elementów każących powątpiewać w poczytalność bohatera, ale i czytelnika? 

W pierwszej chwili chciałem powiedzieć, że tak i że to w sumie zależy od preferencji danego autora... Ale jak się tak nad tym zastanowić... No, definitywną cechą horroru jest występowanie zjawisk nadprzyrodzonych, czyli takich, które wychodzą poza sferę normalnego pojmowania. A tam, gdzie się kończy norma (społeczna czy jakaś tam), zaczyna się szaleństwo, prawda? Teoretycznie możemy sobie stworzyć bohatera, którego nawiedza duch, a on do końca, uparcie, szuka racjonalnych wyjaśnień, ale już sama potrzeba tłumaczenia sobie rzeczywistości, jej rozumowej reafirmacji, świadczyłaby o tym, że powątpiewa on w swoją poczytalność. Jeśli chodzi o czytelnika, to żeby powstał dobry horror, musi dojść do tego, co Anglicy nazywają suspension of disbelief (zawieszenie niewiary), a Włosi patto narrativo (pakt narracyjny; porozumienie między pisarzem a czytelnikiem), czyli mówiąc prościej, odbiorca tekstu musi w jakimś stopniu uwierzyć w to, o czym czyta. A jeśli czyta o czymś, co wykracza poza normalną sferę ludzkiego pojmowania, to musi zaakceptować szaleństwo. Tymczasowe i stosunkowo mało groźne, ale jednak.

Idealna scenografia/lokalizacja dla idealnego horroru to Twoim zdaniem miasteczko pełne świrniętych ludzi czy raczej pusty, samotny dom z trzeszczącymi schodami? Czyli, innymi słowy: nieprzewidywalny tłum czy potencjalnie oswojona samotność? 

Stawiałbym jednak na opuszczoną ruderę. Pewnie dlatego, że (wybacz nieskromne porównanie) tak jak Lovecraft jestem samotnikiem. Tłumy na co dzień mnie drażnią, ale nie myślę o nich jak o czymś niebezpiecznym (choć racjonalna część umysłu podpowiada mi, że czasami potrafią być wyjątkowo groźne). Wyobrażam sobie raczej, że to ja mógłbym być niebezpieczny dla nich. To oczywiście może brzmieć trochę śmiesznie, biorąc pod uwagę, że mam 170 cm wzrostu, okularki i poczciwą gębę. Jednak dochodzimy tutaj do tego, co dla mnie stanowi kwintesencję strachu. Otóż tak naprawdę boję się tego, co może stworzyć samotny ludzki umysł ‒ mój umysł; tego, co siedzi gdzieś tam bardzo głęboko w podświadomości. Sądzę, że w każdym człowieku kryje się demon i nie mam pojęcia, jak gruba jest granica między szaleństwem a poczytalnością. Równie dobrze może być bardzo cienka. Przeraża mnie wizja, że w tłumie niewinnych ludzi (dajmy na to, amerykańskich uczniów) mógłbym być tym gościem z karabinem.

Wskazałeś na użycie przetworzonych elementów ze swojego życia prywatnego w tworzonej literaturze. Niektórzy pisarze opierają się głównie na własnych doświadczeniach, inni za każdą cenę bronią przystępu do nich. Domyślam się już, do której grupy zaliczasz się Ty, ale powiedz mi czy jako twórca horroru nie boisz się takiego swobodnego „pożyczania” zasobów osobistych? 

Słyszy się czasem opowieści o tym, jak to ktoś opisał życie jakiegoś tam znajomego, zdradzając przy tym jego najintymniejsze sekrety. Dla mnie, z punktu widzenia pisarza, w tych historiach nie to jest nieetyczne, że kogoś tam można skompromitować. Przeważnie jednak zmienia się imiona postaci itp., więc i tak nikt się nie dowie. Natomiast jest w tym jakieś oszustwo, bo w takiej sytuacji pisarz nie wymyśla swojej historii albo nawet jej nie opowiada, tylko spisuje czyjąś opowieść, a potem na tym zarabia. Na jakimś podstawowym poziomie nie różni się to za bardzo od plagiatu.

Moje opowieści to fikcja, którą sam tworzę, dlatego nie boję się, że ktoś mógłby mieć do mnie pretensje. Z rzeczywistości pożyczam tylko tyle, żeby uczynić historię przekonującą. Literatura to sztuka kłamania, a najlepsze kłamstwa przeważnie mają w sobie tak dużo prawdy, że nie sposób zauważyć, że są kłamstwami.

Pisanie to dziwna forma komunikacji. Pozwala powiedzieć coś niezwykle osobistego bez odsłaniania się, ponieważ nigdy nie wiadomo, gdzie przebiega granica rzeczywistości. I to mi odpowiada.

Dobrze odgaduję, że preferujesz tworzenie form dłuższych niż krótszych? I od razu nam zdradź jak się na to zapatrujesz jako czytelnik, czyli bywając po drugiej stronie barykady. 

To właściwie zależy od nastroju ‒ niezależnie od tego, po której stronie barykady akurat się znajduję. Czasami mam ochotę zagłębić się w jakiś świat, pooddychać trochę jego powietrzem, popróbować lokalnej kuchni, wczuć się w atmosferę i tak dalej. Wtedy piszę albo czytam powieści. Kiedy indziej jestem... hm... trochę rozbity, trudno mi powiedzieć, na co akurat mam ochotę. Wtedy preferuję szybkie wycieczki do świata krótszych form.szalenstwo-przychodzi-noca-qfant

Lubię też ciągi opowiadań, które mają jednego bohatera, albo które łączą się wspólnymi wątkami. Wtedy powstaje swego rodzaju kompromis. Z jednej strony mam bogactwo różnych historii, więc się nie nudzę, a z drugiej dostaję też jakiś wspólny mianownik, z którym mogę odczuwać więź.

Nie przepadam za to za szortami. Zdarza mi się je pisać, ale lektura rzadko bywa satysfakcjonująca. Może dlatego że tworzenie tak krótkich opowiadań jest po prostu bardzo trudne. Trzeba momentalnie przykuć uwagę czytelnika, wprowadzić go w odpowiedni nastrój, a potem walnąć po łbie przewrotnym zakończeniem.

 

Rozmawiał Darek Barczewski

 

%d bloggers like this: